25. O konsultacjach społecznych ws. likwidacji linii tramwajowej, Dziennik Zachodni, 2009.
Najpierw manifestacja związkowców z Tramwajów Śląskich pod Urzędem
Miejskim zakończona ich wdarciem się do sekretariatu prezydenta, potem
sesja, na której radni zdecydowali, że nadchodzącemu referendum do
Parlamentu Europejskiego nie może towarzyszyć pytanie o przyszłość
tramwajów. Wszystko, zdaniem urzędników rozbija się o kompetencje. To
bowiem nie radni, ani tym bardziej mieszkańcy mogą decydować o "być albo
nie być" tego środka lokomocji, a zgromadzenie członków Komunikacyjnego
Związku Komunalnego GOP.
Zygmunt, nie zabijaj tramwai! - ten nieortograficzny apel skierowany
do prezydenta Zygmunta Frankiewicza był jednym z kilkunastu, jakie
znalazły się na transparentach związkowców. Pod oknami jego gabinetu
protestowali przedstawiciele wszystkich działających w TŚ związków
zawodowych. W stronę budynku poleciał pomidor.
- Walczymy o swoje miejsca pracy, ale i o najtańszy oraz najbardziej
ekologiczny środek komunikacji dla mieszkańców. W zajezdni gliwickiej
pracuje 130 motorniczych. Ci, którzy nie będą obsługiwać linii w innych
miastach, zostaną zwolnieni - mówił "PDZ" Janusz Ziober z WZZ Sierpień
80.
W Gliwicach plany likwidacji dotyczą tramwajów nr 1 i 4. Obie
linie są deficytowe. Do obsługi "czwórki" w tym roku trzeba będzie
dołożyć ponad 900 tys. zł, do "jedynki" ponad 2,3 mln zł. Urząd Miasta
nie chce dłużej finansować zdezelowanego taboru i nieremontowanych od
lat torowisk. Protestujący natomiast argumentują, że tramwaje
przegrywają z autobusami, które miałyby ewentualnie je zastąpić, bo
przez lata samorząd wspierał finansowo Przedsiębiorstwo Komunikacji
Miejskiej. Ten, ich zdaniem, dzięki temu mógł kupować nowoczesne
autobusy. Podkreślają też, że tramwaj to ekologiczny i bardziej
przyjazny środek lokomocji.
Kilka tygodni temu w mieście zawiązał się Obywatelski Komitet Obrony
Tramwajów. Z petycją o przeprowadzenie referendum do Urzędu Miasta
zwróciła się też Rada Osiedlowa Środmieście. Oba gremia łączy m.in.
osoba Andrzeja Pieczyraka, który w zeszłym roku zainicjował zbieranie
podpisów o referendum w sprawie odwołania Zygmunta Frankiewicza. Jednym z
argumentów zakończonej porażką akcji była niezałatwiona przez
urzędników kwestia wyprowadzenia tranzytu TIR-ów z centrum miasta.
Kolejna referendalna próba także nie powiodła się. M.in. dlatego, że
urzędnicy uznali, że to nie oni są adresatem żądań, co okazało się
podczas sesji.
- Rada Miasta nie może wpływać na inny organ, czyli na KZK GOP, bo
zakwestionowałby to nadzór prawny wojewody - mówił m.in. prezydent
Zygmunt Frankiewicz.
Tym samym na starcie padła propozycja Michała Jaśnioka, by
przeprowadzić konsultacje społeczne. Z odpowiedzi prezydenta radny
dowiedział się też, że nawet gdyby doszło do referendum, czy
konsultacji, to opinia mieszkańców nie musi być wiążąca dla zgromadzenia
członków KZK GOP.
Upadł tym samym pomysł, by dla ograniczenia kosztów referendum
przeprowadzić jz wyborami do Parlamentu Europejskiego. Głosowanie "dwa w
jednym" miałoby obniżyć koszty całego przedsięwzięcia, a jak stwierdził
radny Marek Berezowski, byłyby one porównywalne z kosztem ustawienia
sztucznej choinki przy ul. Dworcowej. Przypomnijmy, kosztowała ona 190
tys. zł. Stanowisko urzędników, opierających się na zaleceniach
Państwowej Komisji Wyborczej jest jednak takie, by nie łączyć obu
głosowań.
Kiedy więc rozstrzygnie się los gliwickich tramwajów? Jak powiedział nam
Marek Jarzębowski, rzecznik Urzędu Miasta, zapewne w połowie maja.
- Przedstawicieli wszystkich miast wchodzących w skład KZK GOP
zapoznamy m.in. z kosztami dalszego utrzymania obu linii. To od nich
będą zależeć kolejne decyzje - podkreśla Marek Jarzębowski.
26. O konsultacjach społecznych ws. likwidacji linii tramwajowej, Gazeta Wyborcza, 2009.Zamiast referendum w sprawie gliwickich tramwajów jeden z radnych
zaproponował konsultacje społeczne. Ale w magistracie nie chcą słyszeć o
takim rozwiązaniu. - Wygląda na to, że decyzję arbitralnie podejmą
urzędnicy - mówią obrońcy tramwajów.
Przeprowadzenia referendum w sprawie likwidacji gliwickiej linii
tramwajowej i wprowadzenia w zamian autobusów domagała się grupa
mieszkańców śródmieścia. Tłumaczyli, że o tak ważnej sprawie powinni
zdecydować ludzie, a nie urzędnicy. Radni odrzucili ich petycję 14
głosami. 10 samorządowców wstrzymało się od głosu lub poparło projekt.
Pomysł
referendum to odpowiedź na plany magistratu. Urzędnicy wyliczyli, że
tramwaje nie są opłacalne. Miasto musi dopłacać do ich utrzymania
miliony, a remonty wysłużonych wagonów i torowisk to worek bez dna.
Dlatego chcą, zastąpić tramwaje autobusami.
- Nie można zobowiązywać prezydenta miasta wiążącym wynikiem
referendum, skoro tak naprawdę formalną decyzję podejmuje KZK GOP - mówi
Michał Jaśniok, jeden z samorządowców, i proponuje zorganizowanie w tej
sprawie konsultacji społecznych.
Konsultacje nie są wiążące, a
magistrat wykorzystuje wyniki jako ważny głos doradczy. Miasto sięgało
już po takie rozwiązanie, choćby w przypadku kontrowersyjnego pomysłu
zmiany nazw ulic nawiązujących do okresu PRL-u. Ankiety można było
wypełnić w urzędzie miejskim albo wyciąć z miejskiego tygodnika i wysłać
pocztą. W ten sposób za pozostawieniem starych nazw opowiedziało się
ponad 3 tys. mieszkańców.
27. Wywiad dla czasopisma studenckiego "Gwóźdź Programu", 2009. Nadchodzi era telekracji – wywiad z Michałem Jaśniokiem, specjalistą ds. marketingu
Istnieje powiedzenie, że nie należy oceniać książki po okładce. Ta może być myląca, może dawać zafałszowany obraz. Czy jest tak faktycznie? Tego w rozmowie z dr. Michałem Jaśniokiem z Akademii Ekonomicznej w Katowicach, na przykładzie barwnego świata polityki, próbował dowiedzieć się Kamil Lipski.
Kamil Lipski: Moje pierwsze pytanie dotyczy wyglądu
zewnętrznego. Krąży obiegowa opinia, że osobom obiektywnie atrakcyjnym
fizycznie łatwiej jest osiągnąć sukces na niwie zawodowej. Czy jest tak
faktycznie?
Michał Jaśniok: Wyniki badań są tutaj jednoznaczne.
Nie tylko w polityce, również w pracy. W każdym obszarze działalności
człowieka uroda przynosi szczęście i powoduje, że pewne rzeczy stają się
prostsze. Na rynku politycznym wyniki badań ze Stanów Zjednoczonych
pokazują dobitnie, że gdy stawali naprzeciw siebie kandydaci na funkcję
prezydenta, w zdecydowanej większości przypadków wygrywał ten wyższy.
Uprzedzam jednak, by nie przeceniać kwestii wizerunkowych, takich jak
aparycja, wygląd twarzy, ubiór, kolorystyka. To naprawdę nie jest
najważniejsze. Są sprawy bardziej fundamentalne, które dla wyboru mają
znaczenie pierwszorzędne. W polityce tą sprawą najważniejszą jest
korzyść, jaką polityk dostarcza wyborcy.
K.L.: Czy tak samo jest ze sferą prywatną? Czy z osobami atrakcyjnymi chętniej się spotykamy, spędzamy czas?
M.J.: Pewnie tak. Jeżeli ktoś dba o siebie, oznacza
to, że jest też staranny w innych rzeczach, które robi. Skoro potrafi
poświęcić czas na samego siebie, to świadczy, że jest człowiekiem
zorganizowanym.
K.L.: Czy są jakieś charakterystyczne cechy wyglądu zewnętrznego mogące zapewnić sukces? Wspomnieliśmy już o wzroście.
M.J.: Łatwiej wymienić rzeczy, które powodują, że o
sukcesie można zapomnieć. Wyborcy niechętnie odnoszą się do osób
ukrywających się za ciemnymi okularami, za brodą lub wąsami. Nie mówię
tutaj o bródce a la D’Artagnan, tylko o gęstej brodzie, która może dla
wielu wyborców oznaczać charakterystykę osoby mającej coś do ukrycia.
Tak twierdzą psychologowie i potwierdzenie tego znajdujemy również w
badaniach. Czyli – ciemne okulary i gęsta broda – zdecydowanie
niewskazane. Gdy jako specjaliści ds. marketingu politycznego
przygotowujemy materiały wyborcze, np. ulotki, plakaty, niezwykle trudno
namówić jest kandydatów na zmiany dotyczące ich wizerunku. Kandydat
sprawia wrażenie, jakby miał coś do ukrycia, również wtedy, gdy na
przykład wzrok uciekaj od migawki aparatu. Kandydat, który chce nawiązać
przez ulotkę kontakt z wyborcą powinien patrzyć wprost na wyborcę,
czyli – krótko mówiąc – wprost na aparat. Te błędy jednak łatwo
korygować i osoby publiczne godzą się na niezbędne zmiany.
K.L.: Spotkałem się kiedyś z teorią, że w relacjach
interpersonalnych większe znaczenie aniżeli treść, ma forma. Bardziej
zwracamy uwagę na to, jak się mówi, niż na to, co się mówi. Czy wygląd
zewnętrzny może powodować takie zakłócenia, skutkujące zniekształceniem
treści, nawet gdy jest taka sama merytorycznie?
M.J.: Ależ oczywiście. Tu trzeba by przeprowadzić
studium konkretnego przypadku. Jest kilku polityków, co do których można
wyraźnie powiedzieć, że to, co mówią, wyraźnie odbiega od tego, jak
mówią – czyli sfera werbalna idzie jednym torem, sfera pozawerbalna
drugim. Nie chcę tu wymieniać konkretnych nazwisk, ale każdy jest w
stanie nałożyć na to, co mówię, bardzo konkretne przypadki.
Niekoniecznie z rynku krajowego, również na arenie samorządowej. Kiedy
ktoś, na przykład, mówi o konieczności wprowadzenia pokojowej debaty
publicznej i robi to z zaciśniętymi ustami i ściśniętymi pięściami, to
jego sfera werbalna i pozawerbalna rozmijają się.
K.L.: Chciałbym teraz przejść do nieco innego ujęcia twarzy,
bardziej metaforycznego. Ostatnio mamy okazję oglądać kampanię
promocyjną PiS, mającą na celu zmianę medialnego wizerunku tej partii,
który prezentuje ją jako skostniałą, obciachową. Dotychczas słyszeliśmy
utyskiwania, że przegrana tej partii spowodowana jest właśnie taką
medialną twarzą. Jak dużo czasu i pracy trzeba poświęcić, żeby wyrobić
sobie przyjazną medialną twarz?
M.J.: To pytanie daje mi wreszcie szansę odniesienia
się do tego, co jest najważniejsze w polityce. Zmiana wizerunku jest
czymś, co powinno nastąpić na samym końcu. Zmiana sposobu
funkcjonowania, de facto zmiana marki, to działalność realizowana przez
wiele lat, to działalność strategiczna. Jeżeli ktoś nie pyta wyborców o
ich preferencje, jeżeli jest człowiekiem zamkniętym w sobie,
ksenofobicznym, to wprowadzenie jakichkolwiek elementów do przekazów
medialnych, które mają na celu oddalenie tego typu podejrzeń, niczego
tak naprawdę nie da. Nie da dlatego, że został tym samym, niezmienionym
produktem. Jeżeli wprowadzi pan nowe opakowanie mleka, to nie oznacza,
że będzie ono smaczniejsze.
K.L.: Ale być może są tacy ludzie, którym takie mleko będzie bardziej smakować…?
M.J.: Proszę mieć na uwadze to, że wyborcy naprawdę
nie są głupi. Politycy bardzo chętnie traktują ludzi jak ciemną masę,
która wszystko kupi. Tak nie jest. Wybory dokonywane na rynku
politycznym przez znaczną część wyborców, oczywiście nie przez
wszystkich, mają charakter wyborów racjonalnych. Jak to powinno zatem
być robione? Powiedział Pan o Prawie i Sprawiedliwości, więc na ten
temat porozmawiajmy konkretnie. Gdybym był strategiem tego ugrupowania
zrobiłbym to w następujący sposób. Najpierw przeprowadziłbym badania,
aby dowiedzieć się, czego oczekują wyborcy. Potem, w procesie
segmentacji, wybrałbym jedną bądź kilka grup docelowych. Określiłbym,
jakie są oczekiwania grupy docelowej wyborców. Zastanowiłbym się, czy
tym zadaniom jestem w stanie podołać. Jeżeli tak, wprowadziłbym zmianę
do produktu politycznego, czyli do programu, ale tylko pod warunkiem, że
sam byłbym w stanie udzielić temu programowi rekomendacji. Musiałbym
dobrać konkretnych ludzi. Dopiero na końcu zastanowiłbym się, jak tę
dobrą nowinę zakomunikować. Tak naprawdę wizerunek medialny jest czymś,
co dopiero kończy całą misterną sferę działań strategicznych na rynku
politycznym. Większość polityków o tym zapomina.
K.L.: Można więc zaryzykować stwierdzenie, że zarówno życie
polityczne, jak i społeczne, ulega tabloidyzacji, uproszczeniu. Teraz
liczy się tylko to, co widzimy – czyli twarz.
M.J.: Tak. Na razie tak jest. Dochodzę nawet do
wniosku, że era demokracji odchodzi w przeszłość, a teraz mamy do
czynienia z czymś, co określa się mianem telekracji, czyli systemu, w
którym rządzi grupa nadawców i to ona steruje opiniami wyborców. Tyle
tylko, że nie musi być tak zawsze. Zależy to od tego, czy wyborcy
wreszcie zjednoczą się, będą stawiali większe wymagania – również
merytoryczne, moralne – swoim kandydatom. Tak naprawdę spośród wyborców
za chwilę mogą wyłonić się przyszli politycy.
K.L.: Czy można zrzucić winę za to na rozproszenie intelektualno-światopoglądowe wyborców? Nie wiedzą tak naprawdę czego chcą?
M.J.: Nie potrafią się zjednoczyć. Pewnie dlatego,
że nie widzą szansy, żeby zrobić to dobrze. Są uśpieni. Ale na rynku
lokalnym, tym najbliższym dla każdego z nas już następuje dosyć duża
zmiana. Coraz więcej liderów organizacji pozarządowych dostrzega, że
może przystąpić do publicznych wyborów i ubiegać się np. o mandat
radnego. Coraz więcej organizacji wyborczych tworzy swoje listy
wyborcze, próbując przeciwdziałać partyjniactwu i czynią to z sukcesem.
Niestety uruchomienie tych procesów jest wyjątkowo trudne na rynku
ogólnopolskim, gdzie rządzi skrajne partyjniactwo.
K.L.: Z tego, co zostało powiedziane, wnioskuję, że istnieją
dwie twarze: wirtualna i realna. Która odgrywa większą rolę w kreowaniu
wizerunku?
M.J.: W marketingu politycznym do tej kwestii
podchodzimy nieco inaczej. Jest wizerunek, który powstaje w oczach
wyborców, i jest tożsamość, czyli to, co jest w polityku. Te dwie rzeczy
składają się na reputację polityka. To musi być spójne. Jeżeli nie
jest, wyborca czuje, że coś jest nie tak. Najlepiej byłoby, gdyby
politycy nie bali się swoich cech, przekuwali je w atuty. Dobrze by
było, gdyby politycy przyznawali się do błędów, bo dzięki temu także
zyskuje się sympatię. I byłoby świetnie, gdyby tożsamość, czyli
wewnętrzne cechy kandydata, wprost przekładały się na jego wizerunek.
Polityk nie musi być idealny. Nie musi nosić tony pudru i najlepszych
krawatów opinających niebieską koszulę. Tego nie oczekują w pierwszym
rzędzie wyborcy. Oczekują uczciwości i godnej realizacji programu
wyborczego.
K.L.: Chciałbym jeszcze poruszyć temat ciemnej strony twarzy,
takiej gęby. Widzieliśmy już ludzi wysypujących zboże na tory,
manifestujących poparcie dla życia od poczęcia itd. Ewolucję tych ludzi
obserwowaliśmy na przestrzeni lat, ale ciągle gdzieś siedzi w nich ten
warchoł. Czy zmiana takiej gęby na twarz pozytywną jest w ogóle możliwa?
M.J.: Bardzo trudno jest zmienić siebie, bardzo
trudno jest też zmienić swoje cechy. U mnie w rodzinie mówi się, że
„genów, jak rodzynek z ciasta, nie wydłubiesz”. Są pewne rzeczy, których
się nie przeskoczy. Jeżeli ktoś nie jest w stanie intelektualnie
podołać pewnym wyzwaniom, będzie mu wyjątkowo trudno dokonać
transformacji. A jeśli on będzie miał trudność w dokonaniu w sobie
zmian, to nieskuteczna okaże się próba pokazania go jako nowego
produktu. Działania podejmowane w tej dziedzinie będą z natury
nieszczere, nieuczciwe i skazane na duże ryzyko niepowodzenia. Zarówno
pan, jak i ja, wiemy, że ktoś taki jak Piotr Tymochowicz był w stanie z
Andrzeja Leppera zrobić na krótką metę kogoś, kto aspirował, również
medialnie, do miana polityka odpowiedzialnego. A wszyscy, którzy podjęli
z nim współpracę, gorąco się na tym sparzyli.
K.L.: Ale zaszedł daleko. Został ministrem i wicepremierem polskiego rządu.
M.J.: Tak, tylko co robi teraz? Włóczy się gdzieś po
sądach. Chciałbym, żeby politycy nauczyli się podejmować decyzje
strategiczne, które owocują na długą metę. Taka jednorazowa,
krótkotrwała kariera Dyzmy może była dla Andrzeja Leppera fajna, ale
potem jest bolesne uderzenie o ziemię.
K.L.: Twarz nie jest najważniejszą rzeczą w kreowaniu stosunków interpersonalnych?
M.J.: Twarz jest ważna, ale najważniejsze jest to,
co jest w środku. I nie mam tu na myśli zębów!. Najważniejsza jest
dostarczana korzyść, czyli rdzeń produktu. A w polityce rdzeniem jest
zaspokajanie potrzeb wyborców i działanie w zgodzie z ich preferencjami.
Niech każdy, kto pragnie funkcjonować na rynku politycznym o tym
pamięta.
Dr Michał Jaśniok
jest wykładowcą Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Specjalizuje się w
marketingu politycznym. Uczestniczył w organizacji kampanii politycznych
na terenie województwa Śląskiego. Jest autorem książki „Strategie
marketingowe na rynku politycznym”, wydanej przez Wolters Kluwer. Od
jedenastu lat jest gliwickim radnym.
28. Wypowiedź autorska o przebiegu sesji nt. zmian w pracy żłobków miejskich, Nowiny Gliwickie, 2011.
Irytujące jest, jak wiele czasu
niektórzy poświęcają na przekonywanie o konieczności rozwoju opieki w żłobkach.
Niektórzy radni tkwią jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i nie rozumieją, że
konsensus w tej kwestii został dawno osiągnięty i celem jest upowszechnienie
dostępu do świadczeń żłobkowych.
Spór o żłobki nie dotyczy cen za
pobyt, tylko jest szerszy i związanych jest z wyborem jednej z opcji – spójny system
albo chaos. Poszczególne elementy systemowe propozycji prezydenckiej były
wielokrotnie opisywane. Po drugiej stronie są propozycje lansowane przez PO PiS,
czyli koncepcje dofinansowania z puli miasta najbogatszych - rodzice zarabiający 10 000 zł dostaną
pomoc finansową z budżetu miasta (czyli od wszystkich gliwiczan) na poziomie ponad 7 000 zł rocznie, co
jest nie tylko niesprawiedliwe, ale doprowadzi też do całkowitej blokady
rozwoju systemu – bogaci rodzice blokować będą dostęp do żłobków mniej
zarabiającym. Pomoc bogatym dzieje się kosztem osób znajdujących się w
najtrudniejszej sytuacji. To już drugi projekt w tym miesiącu, w którym ta sama
grupa wnioskodawców proponuje obniżenie ulg dla osób niepełnosprawnych. W
jednym przypadku z propozycji radni porozumienia partyjnego pod naciskiem się
już wycofali (wstęp na baseny miał być dla znacznej części niepełnosprawnych
pięciokrotnie droższy), ale w przypadku uchwały żłobkowej przeforsowali swoje
rozwiązanie. Zwracałem na sesji uwagę, że poprawka grupy radnych pozbawia ulg
rodziców osób niepełnosprawnych, ale -
co najbardziej boli - radni PO PiS na temat tego problemu nie chcieli nawet
rozmawiać. Zaskakujące było, że wnioskodawcy nie udzielali podstawowych informacji
nt. swojej poprawki, tak, jakby się wstydzili przedstawionych w niej treści. W
efekcie przyjęcia poprawki najubożsi rodzice dzieci niepełnosprawnych zapłacą
za żłobek miejski dwukrotnie więcej niż dotychczas. W swoim pędzie szkodzenia
prezydentowi PO PiS nie rozumie, że szkodzi także konkretnym grupom
mieszkańców. Jeśli na kolejnej sesji radni partyjnego porozumienia wnosić będą
poprawkę przywracającą zapisy proponowane przez prezydenta dadzą dowód, że nie
mają pojęcia o tym, nad czym głosują, i jakie są konsekwencje ich bezmyślności.
Michał Jaśniok, gliwicki radny,
www.jasniok.pl
29. O miejskiej wypożyczalni rowerów, Dzisiaj w Gliwicach, 2012.
Rada Miejska w Gliwicach przyjęła uchwałę o uruchomieniu miejskiej
wypożyczalni rowerów. O zasadności istnienia wypożyczalni mówili
przedstawiciele wszystkich klubów. Ostro jednak starły się ze sobą dwie
koncepcje i kolejny okazało się, że między myśleniem partyjnym a samorządowym
jest przepaść. Jak wielokrotnie podkreślano GZM od dawna pracuje nad
uruchomieniem wypożyczalni rowerów funkcjonującej na terenie całej konurbacji
górnośląskiej, a Gliwice były jednym z pierwszych miast, które włączyły się do
tej inicjatywy. Górnośląski Związek Metropolitalny znajduje się w przededniu
ogłoszenia przetargu na koncepcję realizacji tego zadania. Radni z mojego klubu
uznali, że miejska wypożyczalnia rowerów powinna być oparta na systemie górnośląskim, tym bardziej, że
miasto już za te działania, jako członek GZM, płaci. Finansowanie dwa razy tej
samej rzeczy jest niegospodarnością.
Radni PO PiS zdecydowali jednak, że zasadne jest niezwłoczne przyjęcie
uchwały dotyczącej wypożyczalni rowerów funkcjonującej wyłącznie w Gliwicach.
Przedstawiam kilka interesujących informacji na temat przyjętego wczoraj
dokumentu. Wszystkie informacje łatwo zweryfikować bowiem transmisje Rady są transmitowane. Otóż:
a) uchwale nie towarzyszyły dokumenty określające jakiekolwiek
techniczne aspekty realizacji zadania, takie jak np. lokalizacja punktów
wypożyczenia. Zwyczajowo takie informacje dołącza się w postaci załącznika do
uchwały;
b) gdyby do uchwały załączono dodatkowe informacje, które ustnie na
sesji w 3 minuty przedstawili autorzy, nie byłaby to koncepcja sensu stricte,
bowiem, jak uznali sami jej twórcy, pomysł na wypożyczalnię rowerów jest
materiałem do dyskusji;
c) gdyby nawet uchwale towarzyszyła koncepcja realizacji zadania to przegłosowany
przez radnych termin jest nierealny – na przygotowanie zadania, czyli m.in.
wyłonienie w przetargu firmy, zakup rowerów itp. przewidziano niewiele ponad
siedem miesięcy;
d) gdyby nawet termin realizacji zadania był realny, nieokreślone były
i dalej pozostają koszty realizacji zadania – autorzy pomysłu na miejską
wypożyczalnię oświadczyli, że zadania może kosztować (cyt.) „100 000 zł
lub 200 000 zł albo 300 000 zł”, po czym w trakcie sesji podano
przykład opolski, gdzie przewidziano 500 000 zł, a ostateczne koszty
wyniosły około 600 000;
e) gdyby nawet uznać, że sześciokrotna różnica w wysokości kosztów jest
dla radnych nieistotna, to w przyjętej uchwale w ogóle nie ma mowy o
jakichkolwiek kosztach realizacji zadania, co oznacza, że nałożono obowiązek stworzenia
miejskiej wypożyczalni rowerów za okrągłe 0 zł;
f) gdyby nawet radni PO PiS podali w uchwale szacunek kosztów (jakąkolwiek
kwotę) zapomnieliby, że Komisja ds. budżetu i finansów nie poparła wniosku umieszczenie
tych środków w budżecie na rok 2013, czyli w roku, w którym wypożyczalnia miała
być gotowa;
g) gdyby Komisja ds. budżetu i finansów chciałaby jednak poprzeć
wniosek o wprowadzenie kwoty do budżetu na rok 2013 nie mogłaby tego zrobić,
bowiem nie został zgłoszony ani jeden wniosek w tej sprawie – nie zrobiła tego
ani jedna komisja, ani jeden radny, ani jedno stowarzyszenie, żaden podmiot
uprawniony do składania wniosku do budżetu.
Rada Miejska w Gliwicach, głosami radnych PO PiS podjęła uchwałę o
realizacji konkretnego zadania, bez jakichkolwiek środków na jego wprowadzenie
i na dodatek w nierealnym terminie. W trakcie sesji radni PO wielokrotnie
składali wnioski o zamknięcie dyskusji, nie potrafiąc udzielić odpowiedzi na
najprostsze pytania, ale prąc do przyjęcia uchwały. Czy ktoś, poza członkami
aparatu partyjnego, wierzy w to, że chodziło o uruchomienie jakiejkolwiek
wypożyczalni?
30. O pracy w Radzie Miasta, Trybuna, 2014.
Szczerość ponad wszystko – rozmowa z Michałem Jaśniokiem, doktorem nauk
ekonomicznych, radnym miasta Gliwice, specjalistą w dziedzinie marketingu
politycznego
- Listopadowe wybory samorządowe będą triumfem niezależnych i bezpartyjnych
komitetów samorządowych, czy kolejnym zwycięstwem partii politycznych?
Myślę, że odpowiedź na to pytanie nie może być jednoznaczna. W Polsce jest zapewne
wielu prezydentów i burmistrzów niezależnych, którzy nie osiągnęli sukcesu w
zarządzaniu swoimi miastami. Ich wyborcy będą szukali alternatyw. Jednak jeśli
nie znajdą nikogo atrakcyjnego, skierują swoją uwagę w stronę argumentów
pozamerytorycznych, czyli emocji. Te emocje oferują marki partyjne. Jeśli zaś
obecni niezależni samorządowcy, ubiegający się ponownie o urząd, mają na swoim
koncie sukcesy, to wyborcy – zbiorowo zachowujący się racjonalnie - w
głosowaniu będą pomijali partie. Myślę, że zmieniła się wśród wyborców w
ostatnim czasie w sposób istotny hierarchia ważności. Niegdyś kluczowym
elementem wyboru były marki, potem idee, na końcu ludzie. Teraz odwróciło się
to o 180 stopni! Niestety, jeśli wyborca nie ma wiedzy o wartych poparcia
ciekawych ludziach i ich ideach, pozostają mu polityczne szyldy, które mają tę
cechę, że wie o nich cokolwiek.
- Czy nie jest paradoksem, że z jednej strony wyborcy narzekają na partie
polityczne, także upartyjnienie samorządów, z drugiej zaś strony w wyborach do
sejmików wojewódzkich nie ma już prawie, z wyjątkiem bloku Rafała Dutkiewicza
na Dolnym Śląsku czy Ruchu Autonomii Śląska w regionie śląskim, radnych z
komitetów bezpartyjnych, a w zasadzie tylko z PO, PiS, SLD i PSL?
Widzę ten paradoks. Powiem więcej, jest on jeszcze bardziej widoczny w sprawie, która dała mi dużo do myślenia. Otóż przez
długi okres byłem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych. Były one
przeze mnie postrzegane jako nośnik pewnego systemu wartości, według którego
liczą się tylko ludzie. Jednak w praktyce jest inaczej – w wyborach 2011 roku,
odkąd w senackiej elekcji obowiązują okręgi jednomandatowe, mieliśmy w
Gliwicach wielu kandydatów na senatorów, jednak większość z nich nie robiła
żadnej kampanii. Kto został wybrany? Kandydatka z Platformy Obywatelskiej,
której nazwisko jest mało rozpoznawalne. Gdybyśmy teraz wyszli poza to miejsce,
gdzie jesteśmy i spytali, kto jest panią senator z naszego okręgu, prawie nikt
na to pytanie nie będzie w stanie poprawnie odpowiedzieć! Nie mówiąc już o
wiedzy, że jest ona wicemarszałkiem Senatu... Śmiem twierdzić, że może 10%
ludzi by kojarzyło, o kim w ogóle rozmawiamy. Być może ci, którzy czytają teraz
tę naszą rozmowę, też zastanawiają się, kto jest senatorem w ich okręgu, i nie
zdziwię się, jeśli tego nie wiedzą. W tamtych wyborach został wybrany szyld.
Najważniejszy okazał się logotyp partyjny, w związku z czym mój entuzjazm do
jednomandatowych okręgów radykalnie osłabł. Jednomandatowe okręgi to
rozwiązanie teoretycznie wspierające mocno osadzonych w lokalnym kontekście
kandydatów, ale jeśli oni nie przeprowadzą kampanii z werwą, nie dadzą się
poznać, kampanijnych działań nie zaczną bardzo wcześnie, to wtedy mamy do
czynienia z sytuacją, w której ludzie popierają nie tyle kandydata, co wybierają
de facto między PO a PiS. Dla mnie to oznacza całkowite odwrócenie koncepcji i
sensu idei jednomandatowych okręgów.
- Skąd w polskich realiach bierze się to, że nawet w kampaniach dużych
partii, dysponujących wielkimi funduszami, widzimy tyle bylejakości, przypadku,
beztroski kandydatów, działania na ostatnią chwilę?
Pytanie, skąd się to bierze, nie powinno być kierowane do mnie, lecz do
psychologa i socjologa. Jako marketingowiec przyjmuję to jako fakt i muszę
zaproponować rozwiązania, które uwzględnią ten stan rzeczy.
- Dobiega końca Pana czwarta kadencja jako radnego Gliwic. Czym różni się
praca samorządowca debiutanta od pracy radnego z wieloletnim doświadczeniem?
Wkrada się rutyna?
Rutyna to niebezpieczne słowo, ale nauczyłem się, że szczerość ponad
wszystko. Tak, czuję symptomy rutyny, ale z tym walczę. Na pewno początki,
kiedy mając 22 lata zostałem radnym (teraz mam 38), były zupełnie inne niż to,
co ma miejsce dzisiaj. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć żartobliwie, że wówczas
miałem objawy samorządowego ADHD, czyli starałem się robić bardzo wiele rzeczy,
jednak nie mając doświadczenia, popełniałem błędy. Teraz, jeśli nawet daje o
sobie znać jakaś rutyna, to w pewnym balansie i odpowiednich proporcjach jest
ona korzystna! Teraz już wiem, żeby nie szaleć, koncentrować się na rzeczach
najważniejszych. Zajmuję się może mniejszą liczbą spraw, ale mam poczucie, że zajmuję
się nimi lepiej, wzrosła moja efektywność.
- Słynie Pan z kampanii wyborczych bardzo skupionych na spotkaniach z
wyborcami, odwiedzaniem mieszkańców dzielnic w ich domach, takiej klasycznej
kampanii door to door. W polskich realiach wiele się mówi o
takiej kampanii, ale w praktyce mało kto ją stosuje, wielu kandydatów ucieka w
obwieszenia miasta swoimi plakatami, wykupieniem reklam czy billboardów i
często zaskakują ich słabe wyniki takich czysto wizualnych i wizerunkowych działań...
To też pewnie można by nazwać rutyną (śmiech). Przez cztery kolejne
kadencje robię przecież to samo - spotykam się z ludźmi. Czy to nie są właśnie
działania rutynowe? Przyznam, że bardzo lubię okres kampanii. Teraz może na
myśl o niej robi mi się słabo, bo to jest gigantyczne przedsięwzięcie, które
męczy nie tylko organizm, ale i psychikę, ale jak już się rozpędzę i będę w
środku wydarzeń, to wiem, że ponownie to pokocham. Możliwość spotkania się z
olbrzymią liczbą ludzi – oczywiście to intensywne i zazwyczaj niestety krótkie
spotkania – daje mi poczucie, że naprawdę żyję w pełni.
- Lubi Pan to naprawdę, czy zwyciężą jednak marketingowa kalkulacja, że to po
prostu najlepsza metoda dotarcia do wyborców?
To jest najlepsza droga, by odważnie stając naprzeciw wyborcy, dzięki
rozmowie dotrzeć do jego serca. Gdybym tego nie lubił, to pewnie bym tego nie
robił. Nie sądzę, by znalazł się ktoś taki, kto dałby radę w tak dużych
dawkach zmusić się do tego typu działań.
To jest akwizycja w czystej postaci. Co do zasady ten kontakt przypomina trochę
to, co znaliśmy z lat 90., czyli sprzedaż kaset magnetofonowych na ulicy.
Przychodzę do obcych ludzi i rekomenduję im produkt. Tym produktem jest zbiór
idei. Jeśli ktoś w takich przedsięwzięciach nie czuje się dobrze, to ten brak
poczucia pewności będzie od razu przez wyborcę dostrzeżony. To będzie porażka
kandydata. Kampania bezpośrednia to zabawa tylko dla tych, którzy naprawdę
lubią kontakt z ludźmi.
- Na początku swej politycznej drogi reprezentował Pan SLD, w dwóch ostatnich
kampaniach komitet bezpartyjny. Wyborcy lepiej reagują na reprezentanta
lokalnego ugrupowania niż partii politycznej?
Tak, ludzie obecnie widzą we mnie przede wszystkim nie szyld partyjny, lecz
człowieka i nie mają argumentów, żeby „na dzień dobry” we mnie uderzyć
argumentami dotyczącymi liderów partii z Warszawy. Kiedy zaczynałem kampanię w
SLD, wiele razy zdarzało się, że byłem przepędzany, nim zdążyłem wypowiedzieć
pierwsze zdanie. Teraz tak już nie jest.
- Wybory odbędą się zapewne 16 listopada, powoli więc czas na podsumowanie ostatnich
czterech lat. Jakie sukcesy i porażki odniósł Pan jako radny bieżącej kadencji?
Mam do siebie pretensje, że nie zaangażowałem się mocno w pewną grupę
działań bliskich dzielnicy, którą reprezentuję. Można by powiedzieć, że to
drobiazgi, ale te drobiazgi są ważne dla mieszkańców. Niestety, techniczne
załatwia się je de facto najtrudniej - ławeczki dla starszych osób na Zatorzu,
właśnie dzielnicy głównie osób starszych, na czym bardzo mi zależało, to
sprawa, o której mówię. Problem zawsze ma charakter techniczny, bo dobra wola
jest, ale to jest teren spółdzielni, do tego plan zagospodarowania, miejsce i
tysiące innych rzeczy. Ktoś może powiedzieć, że to drobiazg, ale mam do siebie
pretensje, że nie udało tego się zrobić. Za brak sukcesu uważam również zbyt
wiele emocji, które zaczęły mi się udzielać, tak jak zresztą wszystkim radnym,
na początku kadencji, gdy następowały różne tarcia między frakcjami w Radzie.
Myślałem, że mam nieco więcej zimnej krwi, ale jednak bardzo to przeżywałem i
po prostu czułem, że nie funkcjonuję tak merytorycznie jak wcześniej. Jeśli
chodzi o sukcesy - stosunkowo niedawno udało się zorganizować grupę radnych z
bardzo różnych ugrupowań, którzy pomimo dzielących ich różnic, skoncentrowali
się na meritum i przygotowali zupełnie nowy statut miasta. Kierowałem pracami
trwającymi półtora roku, ale zakończonymi niekwestionowanym sukcesem. Do
statutu wprowadziliśmy kilkaset zmian i został on w tej nowej formie przyjęty. To
ważny dokument, bo ustala ramy funkcjonowania całego miasta. Poza dobrą treścią
statutu za sukces uważam właśnie stworzenie tej grupy, skutecznie i ponad
podziałami działającej na rzecz wspólnego celu – to jest, moim zdaniem, ważne
zadanie radnego i to się udało zrobić. Działanie jednostkowe ma ten walor, że
łatwiej je później pokazać w kampanii, walcząc o reelekcję, ale też często jest
to działanie nieskuteczne. Po kilkunastu latach uznałem, że model pracy
grupowej jest lepszy i praca nad statutem miasta dokładnie to pokazała. Co do
innych spraw, nie chcąc wdawać się w szczegóły, bo przez cztery lata sporo ich
było, warto wymienić program działań dla seniorów
i Karta Rodzina 3+ dla rodzin wielodzietnych. Cieszę się, że Koalicja dla
Gliwic Zygmunta Frankiewicza, której jestem członkiem, poszła w stronę programu
socjalnego, bo do tej pory kojarzona była wyłącznie z działaniami inwestycyjnymi
i systemowymi, ale nie w sferze polityki społecznej. Teraz nieco inaczej
zaczyna się profilować, czyli na tzw. miękkie projekty, i to jest dla mnie duża
satysfakcja.
- Często pojawiają się zarzuty, że polityka miasta jest właśnie
skoncentrowana na inwestycjach, bezdusznych statystykach, a trochę za mało w
tym człowieka...
Myślę, że prezydent Zygmunt Frankiewicz zawsze był otwarty na tego typu społeczne projekty,
natomiast udało się teraz doprowadzić to tego, by te działania społeczne
prezydenta pokazać w pełnym świetle. Mimo to nie ulega wątpliwości, że prezydent
jeszcze mocniejszy nacisk postawił na sprawy społeczne, co było pewnie także
wynikiem współpracy z radnymi, którzy w tej problematyce się specjalizują, a
stanowią oni ważną część klubu. Myślę tu np. o o Krystynie Sowie, Magdalenie
Budny, Grażynie Walter-Łukowicz. Wizerunek klubu radnych siłą rzeczy jest
kształtowany przez grono konkretnych radnych, a w tej kadencji w klubie KdG ZF jest
właśnie sporo osób, zajmujących się polityką społeczną i edukacją. więc
dziwnego, że przekłada się to także na program działania Koalicji dla Gliwic w
Radzie Miasta.
- Prezydent Frankiewicz jest też inicjatorem stworzenia bezpartyjnej listy
wyborczej niezależnych prezydentów śląskich miast w wyborach do Sejmiku
Wojewódzkiego. Czy radny obozu politycznego Zygmunta Frankiewicza powie to
samo, co specjalista od marketingu politycznego, gdy spytam o polityczne i
wyborcze szanse tej inicjatywy? Czy uda się stworzyć listy, pozyskać dobrych
liderów i kandydatów oraz skutecznie zdobyć głosy wyborców?
Wie pan, nauczyłem się, i mówię to naprawdę z pełnym przekonaniem, że nie
jest tak, że mam jedną grupę argumentów jako pracownik uniwersytetu, a drugą
grupę argumentów jako członek Koalicji dla Gliwic, a jeszcze trzeci zestaw
argumentów jako mieszkaniec Michał Jaśniok. To byłaby schizofrenia. Powiem po
prostu to, co myślę. Odpowiedź brzmi: to zależy. Zależy od tego, jak ten
projekt zostanie ostatecznie skonstruowany. Jeżeli będzie połączony wspólną
spójną ideą, to widzę sukces. Ale tą ideą nie może być tylko niezależność i
bezpartyjność, to musi być bardzo konkretny pomysł, np. rozwiązanie problemów
komunikacji publicznej albo doprowadzanie do powstania aglomeracji górnośląskiej
w rozumieniu ustawowym i ustrojowym. Na razie mamy zbyt mało informacji, jak ta
lista miałaby dokładnie wyglądać, bo prace dopiero rozpoczęły się. Ten projekt musi
być nie tylko skoncentrowany na organizacji wspólnej kampanii, ale przede
wszystkim powinien być skoncentrowany na poszukiwaniu tego, co różne grupy
łączy – w taki sposób, by ostatecznie możliwe było przekazane wyborcom
jednoznacznego komunikatu. Warto pamiętać też, że wyborcy nie żyją kampanią do
sejmiku - to jest dla nich najczęściej abstrakcja, głosują niejako przy okazji
wybierania prezydenta i miejskich radnych. Podejrzewam, że większość
czytelników, tak jak i ja, będzie miała trudność z określeniem, kto konkretnie
reprezentuje nas w sejmiku. Tym trudniej kampanię wojewódzką się prowadzi i tym
bardziej potrzebna jest wspólna myśl łącząca. Z niej powinien wynikać potem jasny
program, ale i nazwa samego projektu. W koncepcji tak bliskiego mi marketingu
politycznego najpierw jest produkt, czyli oferta, a dopiero później wszystko
inne, w tym promocja. Nigdy na odwrót.
- Jakie widzi Pan wyzwania na nową kadencję w gliwickiej Radzie Miejskiej?
Kolejne wielkie inwestycje infrastrukturalne, takie jak realizowane już budowy
Hali Gliwice czy Drogowej Trasy Średnicowej, czy działania mniej spektakularne?
Wyzwaniem, z którym się musimy zmierzyć, są działania ukierunkowane na
seniorów. Musimy się zmierzyć z rosnącym problemem samotności osób starszych i
pozwalać na realizację naturalnej potrzeby bycia w społeczeństwie. Prezydent
Frankiewicz kilka miesięcy temu podjął decyzję o uruchomieniu konkretnego projektu,
czyli klubów seniora – miejsc, w których nie tylko można spotkać się, ale i
rozwijać swoje pasje, np. tworzyć kompozycje kwiatowe, śpiewać, grać w szachy itp.
To zaczęło już działać. Poznajemy już pierwsze opinie, w którą stronę powinno
się to rozwijać. Oczywistym jest, że to dopiero początek, bo to nie tylko
kwestia miejsc, gdzie seniorzy mogą się spotkać, ale też dostępu do różnego
rodzaju usług, zniżek, ulg itd. To zaczyna tworzyć, wraz z Kartą Seniora,
pewien system. To jeszcze za mało i myślę, że kolejne lata będą czasem dyskusji
na temat wzajemnie uzupełniających się rozwiązań dla tej grupy osób. Jeśli zaś
chodzi o wielkie inwestycje, daleki jestem, by dziś o nich mówić. Wolałbym nie
obiecywać fajerwerków, choć oczywiście dalej warto marzyć i działać w kierunku odnowienia
centrum miasta. Myślę jednak, że o ile ostatnie cztery lata skupione były na
projektach inwestycyjnych, to teraz czas na skoncentrowaniu się na inwestycjach
w ludzi.
Rozmawiał: DANIEL KLESZCZ
Michał Jaśniok – urodzony w
1976 roku, doktor nauk ekonomicznych, specjalista z
zakresu zarządzania strategicznego i marketingu, adiunkt na Uniwersytecie
Ekonomicznym w Katowicach. Od 1998 roku nieprzerwanie reprezentuje mieszkańców
dzielnic Zatorze, Szobiszowice i Żerniki jako gliwicki radny. W obecnej
kadencji przewodniczący Komisji Statutowej Rady Miejskiej, pracuje także w
komisjach ds. Rodziny i Polityki Społecznej oraz Budżetu i Finansów. Działa
społecznie m.in. w Powiatowej Radzie Zatrudnienia i Śląskiej Fundacji
Wspierania Przedsiębiorczości jako reprezentant miasta Gliwice.
31. Wypowiedź autorska o ważnym wydarzeniu pod gliwicką Radiostacją, "Wszystko co najważniejsze - tygodnik opinii", 2016.
"Z gliwickiej Radiostacji
nieprzerwanie wysyłane są sygnały", dr Michał Jaśniok, gliwiczanin zakochany w swoim mieście.
Spotkanie
przedstawicieli Konferencji Episkopatów Niemiec i Polski jest wspaniałym
przykładem na to, że spod gliwickiej Radiostacji nieprzerwanie wysyłane są
sygnały. Nie są to komunikaty wyłącznie odnoszące się do kwestii pokoju i
pojednania – symbolika tego miejsca rozciąga się na znacznie większą liczbę asocjacji.
Gdy pierwszy
raz w życiu pojawiłem się pod Radiostacją byłem pod silnym działaniem atmosfery
tego miejsca. Z biegiem lat te emocje są jeszcze silniejsze. Dostrzegam zmiany,
które przez ostatnie lata nastąpiły: nie tylko w odniesieniu do
zagospodarowania tego miejsca, ale i te, które dotyczą nastawienia ludzi –
także i mnie samego – do wielu spraw. Dzięki Radiostacji patrzę na różne
kwestie inaczej, niż kiedyś. Duża w tym zasługa wielu cennych ludzi, którzy
potrafili nadać jej nową symbolikę, a może nawet bardziej: pozwolić dostrzec
ogromny potencjał symboliki, którą wieża od zawsze posiadała.
Charakterystyczna
wieża przy ul. Tarnogórskiej jest przede wszystkim pamiątką wydarzeń z dnia 31
sierpnia 1939 r., gdy o godz. 20.00 doszło do prowokacji, w trakcie której
uzbrojeni esesmani pod dowództwem funkcjonariusza niemieckiej służby
bezpieczeństwa (SD) i oficera SS Alfreda Helmuta Naujocksa w ubraniach
cywilnych napadli na niemiecką wówczas Radiostację. To spreparowane wydarzenie wykorzystane
zostało dzień później przez niemiecką III Rzeszę jako ostateczne casus belli do
rozpoczęcia wojny, będąc fragmentem znacznie
szerzej zakrojonej akcji granicznych prowokacji niemieckiego wojskowego wywiadu
i kontrwywiadu o kryptonimie „Tannenberg”.
Historycy
zgodni są w większości co to tego, że akcja prowokacyjna przebiegła odmiennie,
niż planowano. Komunikat o rzekomym przejęciu Radiostacji, nadany w języku
polskim, był bardzo krótki i mógł być słyszany w promieniu zaledwie kilku
kilometrów, wyemitowano go bowiem z mikrofonu burzowego, służącego do
przekazywania danych pogodowych. Dlaczego? W obiekcie Radiostacji, przy ul.
Tarnogórskiej nie działały studia mikrofonowe – były one zlokalizowane w
kompleksie znajdującym się dalej, przy ul. Radiowej (Gleiwitzer Rundfunk). Oddział
esesmanów przejął prawdopodobnie omyłkowo inny obiekt, który został mu
wskazany! To pierwszy, stosunkowo mało znany fakt – kompleks Radiostacji
składał się bowiem z dwóch, oddalonych od siebie, części. Służył on, w zamierzeniu
jej budowniczych, do retransmisji programu rozgłośni wrocławskiej, czyli
Reichssender Breslau. W ciągu dnia jej audycje słyszalne były po obu stronach
granicy, dzielącej Górny Śląsk, nocą natomiast program z Gliwic słyszalny był w
całej Europie, części Azji, a nawet w Ameryce Północnej. W budynku głównym
zachowało się zresztą sporo oryginalnej przedwojennej aparatury. Po wojnie, do
1956 r. wieża wykorzystywana była jako „zagłuszarka” Wolnej Europy oraz maszt
antenowy Radia Katowice.
Od kilku
lat miejsce ożyło na nowo, ale w nowym wymiarze - funkcjonuje tutaj oddział
Muzeum w Gliwicach - tematem muzealnych ekspozycji jest historia radia, jego
wartość społeczna, techniczna i kulturotwórcza oraz sztuka mediów. Jest dziś
Radiostacja przede wszystkim miejscem, w którym Niemcy, Żydzi, Polacy i przedstawiciele
innych narodowości chcą – i potrafią! – rozmawiać o niełatwej przeszłości i - co
chyba najważniejsze – wyciągać z niej wnioski. Pierwszy zatem i bardzo aktualny
sygnał nadawany dziś spod radiostacji to sygnał pokoju.
To, co
dla mnie bardzo ważne i – jak sądzę szalenie także istotne dla młodych ludzi –
to nadanie symbolice historycznej nowoczesnego wymiaru, dotyczącego przyszłości.
Władze Miasta Gliwice robią to niezwykle konsekwentnie. Radiostacja stała się
symbolem zmian – nie tylko w stosunkach między narodami, ale jest symbolem także
zmian technologicznych. Gdy odwiedzam to miejsce uśmiecham się zawsze widząc
zdumione twarze uczniów słuchających o historii radia i elektroniki. Obecni
10-latkowie wychowani w technologiach obrazkowych nie potrafią się nadziwić, że
przekazywanie informacji głosem było nie tak dawno jedyną realną formą
komunikowania masowego. Muzealnicy udowadniają zwiedzającym, że i dziś radio
może być atrakcyjne. Trudno wymienić liczbę projektów edukacyjnych
realizowanych przez Miasto Gliwice ze wsparciem funduszy unijnych, które
realizowane były na terenie Radiostacji, ale beneficjenci tych programów
przyznają, że połączenie znajdujących się tam unikatowych zasobów muzealnych z
pasją ludzi opowiadających o tym miejscu tworzy mieszankę wyśmienitą. To tu
odbywa się każdego roku Industriada, czyli święto zabytków techniki, które
przyciąga m.in. dzięki
eksperymentom z dziedziny optyki, symulatorowi lotów i modelom lotniczym,
doświadczeniom chemicznym i fizycznym, pokazom z dziedziny biomedycyny i
mechatroniki i spotkaniom z robotami i astronomią. Drugi zatem
sygnał nadawany dziś spod Radiostacji, niezwykle interesujący dla odbiorcy, to
sygnał nieuchronności zmian.
Nieuchronność
zmian nie jest dziś chyba przez nikogo podważana, ale coraz więcej osób
dostrzega, że zmiana nie jest wartością samą w sobie, tzn. nie zawsze musi
oznaczać zmiany na lepsze. Ostatnie lata przyniosły w otoczeniu gliwickiej
Radiostacji wiele zmian – nastąpił dalszy rozwój strefy ekonomicznej, zakłady
Opla oferują kolejne modele astry, jedna z gliwickich spółek stała się
potentatem w zakresie projektowania linii montażowych dla przemysłu
motoryzacyjnego, przy zbiegu dwóch autostrad powstało jedno z największych
centrów dystrybucyjnych Tesco na kontynencie, spółki powstałe w Technoparku przygotowują
multimedialne prezentacje dla Boeinga, tworzone są tu najnowocześniejsze
konstrukcje dronów, znajduje się tu także jedyny w Europie Środkowo-Wschodniej
ośrodek szkolenia pilotów
bezzałogowych statków powietrznych. Dokonujący się w mieście rozwój przyciąga
uwagę takich europejskich potentatów, jak np. konsorcjum Airbusa. Ta
nieuchronność transformacji, co warto zaznaczyć, widoczna jest nie tylko w
odniesieniu do technologii. Zmienia się jakość życia wokół Radiostacji. Tylko w
ostatnich czterech latach w jej najbliższym sąsiedztwie powstało 220 nowych
mieszkań komunalnych, 7 nowych boisk wielofunkcyjnych, 170 nowych kamer czuwa
nad bezpieczeństwem, a 70 nowo zakupionych autobusów nieskopodłogowych korzysta
z pomocy oferowanej przez inteligentny system zarządzania ruchem, nadając im (oraz
karetkom pogotowia) priorytet w ruchu na skrzyżowaniach. Korzystne zmiany w
Gliwicach nie oznaczają jednak, że rozwój jest dobrem powszechnym – sytuacja
miast sąsiadujących jest inna, co jest konsekwencją odmiennych decyzji
strategicznych podejmowanych przez ich władze w przeszłości.
Trzeci
nadawany dziś sygnał spod Radiostacji dotyczy wartości komunikowania się
międzykulturowego. Bariery językowe stają się obecnie coraz mniej krępujące,
szczególnie dla młodych obywateli. To miejsce przyciąga przedstawicieli różnych
narodowości, którzy w trakcie szkoleń, seminariów, konferencji, wizyt
studyjnych mogą wymienić się doświadczeniami i przekonują się, jak wiele nas w
globalnej wiosce łączy. Początkowy
zasięg nadawania Radiostacji został więc zdecydowanie zwiększony, a sygnały
niesione są teraz nie przez 8-cio kilowatowe nadajniki na częstotliwości 1231
kHz, jak to miało miejsce w roku 1935, lecz przez zaangażowanych ludzi w bardzo
wielu wymiarach komunikowania się.
Radiostacja
jest miejscem, które odkrywa się stopniowo. Towarzyszy jej wiele ciekawostek,
które nie sposób poznać od razu. Owszem, Wikipedia poda, że jest ona jednym z
najciekawszych zabytków techniki, będąc unikalnym dziełem sztuki inżynierskiej i
świadectwem odwagi jej budowniczych - pomimo swojej wysokości (111 metrów) nie
ma ani jednego elementu z żelaza! Jest wykonana z modrzewiowych belek, które
łączone są ponad 16 tysiącami mosiężnych nitów. Na szczyt wiedzie 365 szczebli
drabiny. Obecnie jest prawdopodobnie najwyższą drewnianą konstrukcją tego typu
na świecie. Łatwo dostrzec także podobieństwo jej kształtu do wieży Eiffla,
szczególnie gdy jest oświetlona nocą. Jednak doświadczenie pozornego kołysania
się masztu Radiostacji, gdy stoi się u jej podstawy – to zdumiewające optyczne
złudzenie - trzeba doświadczyć je samemu! Można także przeczytać, że teren
wokół wieży służy gliwiczanom jako miejsce wypoczynku na łonie natury i spotkań
z kulturą - w sezonie wiosenno-letnim organizowane są tam koncerty – to wszystko
prawda, ale emocji związanych z uczestnictwem na tych koncertach trzeba (i
warto!) doświadczyć osobiście.
Potencjał
symbolicznego oddziaływania Radiostacji jest zresztą nieskończony. Od wielu lat
maszt iluminowany jest przez kilka tysięcy diod LED o niezwykle silnym
strumieniu światła. To pozwala – za zgodą konserwatora zabytków – na nadanie
nocą obiektowi dowolnych barw – w narodowe święta przenikają się zatem kolory
biały z czerwonym, w samorządowe rocznice mogą to być barwy miejskie,
czerwono-niebieskie. Podświetlenie wieży kolorem niebieskim, w ramach globalnej
kampanii Organizacji Narodów Zjednoczonych ”Light it Up Blue” pozwala skierować
uwagę na obchody Światowego
Dnia Autyzmu. Oświetlenie wieży Radiostacji na niebiesko-żółto było także
symbolicznym poparciem dla rozwiązywania trudnych spraw na drodze dialogu i porozumienia, stając się niezwykle
silnym, dostrzegalnym sygnałem jedności
z narodem, którego niepodległość została zagrożona.
Radiostacja
jest bez wątpienia tym miejscem, które ma charakter unikatowy (najwyższy
drewniany maszt na świecie) oraz historyczny (związany z „prowokacją
gliwicką”). To dwa ważne kryteria decydujące o umieszczeniu wyjątkowych miejsc
na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Dążenie
do uzyskania tego statusu wiąże się nie tylko z prestiżem i względami
promocyjnymi, ale pozwala także zmobilizować społeczność wokół tematu, jakim
jest dziedzictwo industrialne regionu. Władze Miasta Gliwice zabiegają o to
intensywnie – tym bardziej że ONZ rozważa zamknięcie listy na liczbie 1000
obiektów (na razie jest ich 981).
Głos przedstawicieli Konferencji Episkopatów Niemiec i Polski, w
szczególności kazanie wygłoszone przez kard. R. Marxa spod gliwickiej
Radiostacji 31 sierpnia 2014 roku, dzięki wszechstronnej symbolice tego
miejsca, ulega dodatkowemu wzmocnieniu.
32. Wypowiedź autorska o wizycie B. Komorowskiego, "Głos Bierunia", 2016.
Wizyta byłego prezydenta w Bieruniu jest sygnałem dwóch
ważnych zmian. Po pierwsze doradcy ds. strategii politycznych zaczynają - na szczęście - dostrzegać, że Polska to nie
tylko miasta powyżej 200 tys. mieszkańców. W ostatnich latach widzimy procesy deglomeracyjne
- rośnie liczba wyborców, którzy porzucają
dotychczasowe wielkomiejskie miejskie życie i wybierają sympatyczne, niewielkie
miasta. Pozostają jednak w dalszym ciągu
zainteresowani ofertą polityczną Platformy. Utrzymywanie relacji z lojalnymi partnerami
jest zawsze ważne, nie tylko w polityce i dobrze, że o tym nie zapomniano. Po
drugie, co cieszy mnie szczególnie, marketing w polityce przestaje się wreszcie
ograniczać wyłącznie do fazy kampanii wyborczych. Nowoczesny marketing polityczny to obustronna
wymiana korzyści, w ramach której nie traktuje się partnera (polityka, wyborcę)
instrumentalnie, lecz na serio, gdzie komunikowanie trwa cały czas, a nie tylko
na 2 tygodnie przed wyborami. Wszelkie
przejawy tego nowego i korzystnego dla wyborców podejścia warto docenić.
dr Michał Jaśniok, spec. ds. marketingu strategicznego w
polityce, autor wielu publikacji dot. budowania relacji na linii
polityk-wyborca, Uniwersytet Ekonomiczny w Katowicach.